Info

avatar Ten blog sportowy prowadzi mandraghora z miasteczka Z. Odkąd zaczęłam go pisać przejechałam 59728.14 kilometrów. Więcej o mnie. Strava


button stats bikestats.pl




button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy mandraghora.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
60.09 km 47.00 km teren
03:18 h 18.21 km/h:
Maks. pr.:59.00 km/h
Temperatura:
HR max:178 ( 96%)
HR avg:160 ( 86%)
Podjazdy:826 m
Kalorie: 1867 kcal

Skandia Maraton -pechowo ale mocno

Sobota, 31 maja 2014 · dodano: 31.05.2014 | Komentarze 1


Skandia może nie jest kwintesencją MTB (więcej tu trzepania się po szutrach i polach), ale że blisko i nie trzeba nigdzie dojeżdżać to wystartować wypada. W sobotę podjeżdżam więc na Błonia, z zamiarem rejestracji na dystans średni – Medio (61km, 850 przewyższenia). Bart dzisiaj raczej w roli kibica – stwierdza, że nie podnieca go przepychanie się w tłumie w Lasku i szybko zwija się do domu.

O ile medialnie Skandia Maraton jest perfekcyjnie zorganizowany, o tyle organizacyjnie jest tragedia. Szukam najpierw stanowiska nr 1 gdzie mogę się zapisać (zgodnie z instrukcją na stronie), ale nie ma. Czekam więc w długim ogonku (później okazuje się że niepotrzebnie), a gdy chcę zapłacić w kasie okazuje się, że muszę jeszcze raz wypełnić formularz. Po co więc wypełniałam go elektronicznie kilka dni temu? Zapłata i kolejny ogonek, do odebrania numeru. Dostaję też żetonik, z którym nie wiem co zrobić. Później się okazuje, że to „talon” na pakiet startowy. Dobrze, że przyjechałam prawie godzinę wcześniej, bo sama rejestracja zajmuje mi prawie 40 minut… Szybka drożdżóweczka i czas udać się do sektora. Mam (niestety!) ostatni na medio – Skandia jako jedyna chyba nie dopuszcza zmiany sektorów na podstawie wyników osiąganych w innych zawodach. Start na końcu ogonka kilkuset zawodników z mojego dystansu raczej przekreśla szanse na wynik. I może dlatego też spokojnie reaguję na fakt, że … nie mogę wejść do swojego sektora bo brakuje miejsca. Stoimy sobie więc z innymi pod barierkami i zastanawiamy się co dalej. Na szczęście start nie jest w tym samym czasie dla wszystkich sektorów – jadą w odstępie minuty, może pół. Zdążam więc wejść zanim ruszę w trasę.
Ogonek do sektora

Start i pojechali. Początek jak zawsze słaby, trzeba się najpierw rozgrzać, przepalić mięśnie. W Krakowie jest też start trawiasty – po klepisku na Błoniach, a to nie jest moja ulubiona nawierzchnia. Przetaczam się spokojnie nie szarpiąc za bardzo, chociaż tętno i tak wędruje wysoko. Wyjazd na asfalt, kilka zakrętów i już podjeżdżamy w kierunku Lasku Wolskiego – pierwszy poważniejszy podjazd tego dnia. Już na samym początku w d… wjeżdża nam dystans mini, robi się chaos, słychać tylko krzyki „lewa, lewa wolna!”. Tłok jest przeogromny, wypinam się bo to i tak nie ma sensu i boczkiem podprowadzam. Co chwilę jakaś gleba, co chwilę ktoś kogoś zawadza, wycinaki z mini próbują objeżdżać bokami. Zaczynają jeździć pierwsze karetki. Dlaczego nie można puścić ich te 10 minut później? Nigdy tego nie zrozumiem…

Koniec Lasku, zjazd i mini odjeżdża na pętlę w stronę miasta. Zaraz robi się luźniej. Czuję się dobrze, mocno, noga podaje. Być może to efekt zaliczenia pierwszych km bez gleby, najbardziej bałam się tłoku w Lasku… W zeszłym roku robiłam tam foto i to co się tam działo… ech, w tym było tak samo. Lecimy już w mniej licznym towarzystwie przez klepisko przy lotnisku i wjeżdżamy na pętlę. Giga już tam jest, gdzieś przed nami, będziemy się jeszcze mijać, bo oni robią 2 kółeczka. Na początek morderczy podjazd pod Grzybów (ile tu jest, chyba ze 25% jak nie więcej). Nie podjeżdżam, podchodzę (mimo że jadąc z chłopakami parę dni temu podjechałam). Teraz szkoda zarzynać nogi. Las Zabierzowski szybko mija, podjazd na Górę Bukowską, stuka 20km a ja czuję że się rozkręcam. Jedzie mi się doskonale, lekko, mocno, podjazdy robię w swoim tempie, ale mimo to łykam kolejnych facetów. Zjazd do Baczyna i wbijamy na czerwony szlak. Zjeżdżam wąwozem, chwila nieuwagi (może to przez ten wrzask z tyłu „lewa!”? – jakiś wycinak z giga mnie objeżdża :)) i odlot przez kierownicę z tulupem. Ląduję na miękkim, nic mi się nie dzieje. Rower bez strat, jedynie urwana blokada od amortyzatora. Spoko, z tym da się jechać, chociaż resztę wąwozu robię trochę ostrożniej.

Nawrotka, podjazd pod Wąwóz Półrzeczki, tutaj też udaje się wyprzedzić parę osób, większość prowadzi. Wyjazd na płaskie i już do Krakowa niedaleko, jeszcze tylko to nieszczęsne klepisko powrotne. Na bufecie szybko łapię kubek z wodą – Camel wysechł już z 10km temu. Lekko podjeżdżam w kierunku miasta, Lasek coraz bliżej, kolejny bufet, zatrzymuję się znów napić. Wjazd na Greenwaysa w stronę Lasku, za kilka km będę już w domu, łykam kilku facetów i nagle jakoś tak miękko, rower jedzie lekko jakby zygzakowato…

Spoglądam w dół i już wiem, że wyniku nie będzie – kapeć. Rozkładam się w pobliskich krzakach i ściągam oponę, w środku kolec na pół cm… Mijają mnie kolejni faceci, których łyknęłam, jeden rzuca nawet: „ale peszek…”. Może dopompować i dojechać? Chyba nie dam rady. Wyciągam szybko dętkę i jakaś dziwna mi się wydaje.. taka cienka…? Już wiem co z nią nie tak, ale jeszcze rzut oka… 28x1,0. Szosowa. O szlag! Wygrzebuję ostatnią, jedyną łatkę i zaczynam szukać przebicia. Jest, całkiem spora dziura. Żal mi tylko tych miejsc w open. Łatam, zakładam, pompuję (za lekko, nie mam siły ręczną pompką dobić tak jakbym chciała) i z duszą na ramieniu jadę dalej, ale mocno zachowawczo. Kolejny kapeć oznacza bowiem spacer na metę. Straciłam bardzo dużo czasu, Garmin pokazuje postój ponad 20 minut na zabawę ze złą dętką a potem na łatanie. Już pozamiatane…

Podjazd pod Lasek robię na rowerze, łykam jeszcze kilku panów chociaż warunku do wyprzedzania słabe, jest wąsko, a ludzie zmęczeni – różne ciekawe i mniej ciekawe myki zdarzają się na trasie. Wypadam na wały Rudawy, rany jak mi się dłużą. Jestem wypruta do dna, ale to dobrze, znaczy że pojechałam na maxa. Wjazd na Błonia (na krawężniku prawie się zatrzymuję, jeszcze mi tylko snejka brakuje na tym sflaczałym tyle…), klepisko na Błoniach które przejeżdżam siłą woli chyba. Bart krzyczy do mnie, że koniec, że już meta, prawie nie słyszę, trzymam się roweru, dociskam, żeby nikt mnie nie łyknął. Ale nikogo za mną już nie ma, dojeżdżam i padam. Szybko zjadam jakiś batonik, Bart dowozi ISO i kakao w termosiku (o dzięki Ci dobry człowieku :)). Po chwili zbieram się, odbieram regeneracyjny posiłek (w ilości trochę śmiesznej jak na taką imprezę) i wracamy do domu.

Porcja dla ścigantów...wersja kryzysowa?


Chociaż nie udało się wywalczyć wyniku, Skandia przyniosła mi ważną wiadomość pod kątem treningu – średnie tętno jest w V strefie, a to oznacza, że moje wyliczenia były niedoszacowane. Znaczy się można jeździć mocniej :) Generalnie jestem zadowolona, pojechałam mocno, dobrze, a limit peszka został już wyczerpany, więc na Ciupadze nic nie ma prawa się zdarzyć :)



Komentarze
Jurek57
| 18:06 sobota, 31 maja 2014 | linkuj Takie życie ... Amen !
pozdrawiam
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!